Gibraltar i innych wiosek sto: Półwysep Iberyjski
Gibraltar, dlaczego o tym dziś… Bo czy to jest możliwe, że 3 lata temu z moją kumpelką ze studiów pojechałyśmy w podróż życia do Hiszpanii i Portugalii, pokonując wiele km i trochę siebie. Finalnie po to, żeby przejść ostatnie 115 km z Tui do Grobu Świętego Jakuba z 11 i 13 kg plecakiem? Dziś Wam piszę, że zrobiłyśmy coś nienormalnego :-)
Dlaczego dziś? Bo primo… Mieli rację – JEŹDZIJ PÓKIŚ MŁODA :-) Tęskno za ruchem fizycznym, za podróżą w nieznane, za dobrym czasem z fajnymi ludźmi :-) To ten czas by uwiecznić te chwile, które pragnę mieć zawsze w swojej pamięci. Co więcej, przypomniałam sobie, że przecież ja lubię pisać, nawet bardzo. Ostatnio znalazłam stos listów z dzieciństwa, przeglądałam z uśmiechem na twarzy te listy miłosne, tudzież przyjacielskie wymiany myśli i przeżyć. Hihi :-) Zrobiłam w swoim życiu parę nienormalnych rzeczy, czasem ryzykownych – niezrozumiałych i „nieopłacalnych”. Niektóre z nich trudno wytłumaczyć, jakby to powiedzieć, jakichś takich zrodzonych z potrzeby serca :-) Różnie się to dla mnie kończy, jednak dalej oddycham ;-) Jednym z tych – była wyprawa na Półwysep Iberyjski.
Na pierwszym roku studiów dostałam się na Erasmusa do Hiszpanii – do Granady, na którego nie pojechałam. No przeżywałam to swego czasu ogromnie – nie powiem. Podejrzewam, że dlatego w moim sercu wciąż siedziało pragnienie, żeby tam pojechać. Jako szalone studentki AWF-u w Krakowie wymyśliłyśmy z koleżankami niecny plan, żeby pojechać tam razem w 3. Jedna pojechała, druga wzięła dziekankę, no a ja zostałam w Polsce. Tak wielu ludziom wypełniałam erasmusowe papiery kwalifikacyjne po angielsku – skutecznie, bo większość wylądowało na półwyspie iberyjskim. Cieszę się, że ja też dotarłam, choć inaczej niż sobie to kiedyś uwidziałam ;-) Zresztą zauważam, że coraz częściej spełniają się te moje marzenia – natomiast nie tak jak sobie to wyobrażam. Cierpliwości wciąż uczę się – taki to chichot losu.
Napisałam więc plan, wymyśliłam z kim mogłabym i chciałabym go zrealizować. PS: z kim się nie pozabijamy na wyprawie miesięcznej spędzając ze sobą 24 godziny na dobę… Znalazłam tego człowieka – jest nim Pacia :-) Nasze początki znajomości były zabawne, pierwsze starcie na zajęciach z anatomii. Patrycja wyglądała jak Chinka, w powietrzu czuć było, że jest po jakiejś mocno zakrapianej imprezie. Na potwierdzenie słów, że pozory mylą, wydawało mi się, że jakoś mało rozmowna ta Pacia, więc nie wróżyłam przyszłości tej znajomości. A wiecie, Patrycja była jedną z najzdolniejszych studentek na roku! Serio, a skromna – jak mało kto! Kiedy z nieukrywanym trudem zdałam anatomię na pierwszym roku (to był wyczyn, odpadła 1/3 roku – a ja po profilu geograficzno-językowym nie bardzo ogarniałam te wszystkie kości, mięśnie, trzewia-srewia i nerwy). Pacia wręczyła mi order super studentki, który do dziś trzymam w szkatułce moich skarbów. Potem poszłyśmy razem na Rysy od polskiej strony. Od dziecka chodziłam sporo po górach, a nasza rodowita góralka – niekoniecznie. Chyba miałam takie pragnienie, żeby Ją do tego zachęcić. A jak poszła Koza, to chodzi do dziś! Ba, Ona się wspina i jest w tym niesamowita! I teraz martwię się, żeby te góry Ją nie pochłonęły do reszty. Jest jeszcze parę wspomnień, które zachowam tylko dla siebie. Jednak fakt, że wzięła specjalnie urlop w pracy po co, żeby pojeździć ze mną po szpitalach, rezonansach i ZUS-ach, kiedy tego potrzebowałam, będę pamiętała do końca życia. Jestem szczęściarą, że Ją znam. Chociaż studiowałyśmy ze sobą tylko dwa lata, to do dziś z ogromną przyjemnością jadę do Ciebie i Twojej Rodziny w Jabłonce, po to żeby zjeść kwaśnicę w doborowym towarzystwie :-) Po tym przedstawieniu postaci… możecie sobie wyobrazić z jak fajnym człowiekiem pojechałam na miesięczną wyprawę, która zaczęła się w Maladze, a skończyła w Santiago de Compostela.
Przedstawiłam mojej towarzyszce plan, który został zaakceptowany i pojechałyśmy :-) Skonfrontowałyśmy swoje podróżnicze fantazje. Zaczęłyśmy w Maladze, tam zwiedziłyśmy Muzeum Picassa. Jeszcze w żadnym muzeum nie bawiłam się tak przednio, zgadując tytuły obrazów. Polecam ten sposób zwiedzania. Później Granada, do której w końcu dojechałyśmy razem po latach. Pałac w Alhambrze, to architektonicznie najładniejsza budowla, w której byłam. Cudowne ogrody, a że uwielbiam kwiatki, to czułam się tam jak w raju. Żeby się tam dostać musiałyśmy wstać dwukrotnie po 3 nad ranem, bo taka była ogromna kolejka. A żadna z nas nie doszła do tego, że można sobie zamówić bilety w internecie (tu moment informacyjny – można). W tej długiej kolejce ja tradycyjnie gadałam z jakimś Australijczykiem i tłumaczyłam mu rozbiory w Polsce (o 4 nad ranem :O, brawo ja – to uważam za swój patriotyzm). Później Kordoba – festiwal Patio (tam były takie piękne kolczyki w perełki :-), Sewilla, Gibraltar – i to było moje wielkie marzenie od dziecka, które się urodziło tam gdzieś w gimnazjum na zajęciach z Panią Janiczek – moim skromnym zdaniem… najlepszą Panią Geografką w powiecie. Chciałam zobaczyć te małpki. Przy okazji widziałyśmy samolot, który unosi się w powietrzne tuż przed nosem, będący jednocześnie jest przejściem granicznym. A małpa prawie ukradła nam czapkę. A to małpa! Tarifa, Kadyks i znowu Sewilla – festiwal… i spanie na dworcu. Nie sądziłam wtedy, że stać mnie jeszcze na takie przygody – dyskomfort pierwsza klasa :-P Huelva, Faro, Albuferia, Lagos – szkoda, że padał deszcz, bo nie zdążyłyśmy popływać na kajakach. A ta kaweczka na tarasie, to było coś fantastycznego :-) Potem spontaniczne spanie w namiocie, gdzieś w wiosce cygańskiej i Lizbona – w której pod koniec studiów szczęśliwe, Paćka, wylądowała na Erasmusie, więc było kogo odwiedzić. No i Fatima – stulecie objawień Matki Bożej w Fatimie. Tam zostawiłyśmy wspólnie kwiatki :-) Pomachałyśmy Franciszkowi. Tu oprócz urlopu zaczynała się nasza pielgrzymka. A w Fatimie, niewyobrażalne…, dacie wiarę, że tuż za Sanktuarium znalazłyśmy dwa miejsca w domu pielgrzyma w dniu 13 maja?! No tak, takie rzeczy się nie dzieją :-) Coimbra – stara stolica Portugalii, tam po raz pierwszy pielgrzymi złapali się za głowę zerkając na nasze plecaki, kiedy powiedziałyśmy, że idziemy do Santiago de Compostela. Tui, no i zaczęło się te 115 km do Grobu Świętego Jakuba. Spotkałyśmy wielu przemiłych ludzi, niektóre osobistości zobaczycie na zdjęciach :-) Mam nadzieję, że przysporzy Wam to trochę radości i inspiracji. Każda szła tam po coś – jednak bez potrzeby wypytywania po co, bezcenne. Lubiłam te nasze poranki, kiedy ja objadałam się ciastkiem i kawą, a Ty swój dzień witałaś kawą z papieroskiem. Spałyśmy różnie – odważyłyśmy się na ten couchsurfing. Natomiast najfajniej chyba wspominam te andaluzyjskie hostele. Kolorowe, składające się z ciekawych ludzi, pięknych map i różnorodności. Samolotem, autobusami, na stopa… bez wielbłądów – a szkoda :-)
Jestem szczęściarą, że moja towarzyszka podróży czekała na mnie, kiedy dwie godziny szukałam kolczyków z wyprawy – to już mój rytuał. Pardon.
Dziękuję Ci, to były cudne wakacje, dla takich chwil warto żyć :-) Nie wiem jak to zrobiłyśmy, ale to „szło zrobić” :-)
Brak komentarzy